Ja już teraz nieraz poruszałem ten temat przy okazji wizyty u mojego lekarza rodzinnego. Mówiłem jej, jako zapalonej zwolenniczce równouprawnienia (jej zdaniem go w Polsce nie ma, oczywiście mowa o "dyskryminacji" kobiet), że jest to chore, że kobieta może iść do ginekologa bez skierowania i często ma wizytę jeszcze w tym samym tygodniu, w którym pyta w rejestracji o wolne terminy, a mężczyzna musi iść do rodzinnego (często czekać 2-3 dni na wizytę), następnie zarejestrować się w kolejce oczekujących i ze świeżego zapalenia gruczołu krokowego robi się przewlekłe. Mi na pilne skierowanie w lokalnej poradni urologicznej chcieli ustalić termin wizyty za około 4,5 miesiąca. To albo mamy równouprawnienie i mężczyźni mogą iść bez skierowania do lekarza od "męskich spraw", albo go nie mamy i tyle. Mężczyźni, tacy jak my, cierpią po cichu i niekiedy w samotności tylko przez to, że nasze choroby są systemowo mniej pilne od chorób kobiet. Tyle się cholera mówi o profilaktyce, jako o podstawowym narzędziu walki z chorobami i jak to się ma do praktyki? Który mężczyzna ma czas czekać po pół roku w kolejce z dziwnymi bólami w obrębie krocza, guzami na jądrach? O opieszałości lekarzy to już nawet nie wspomnę, bo na kasę chorych jest się często traktowanym jako zło konieczne, element niepotrzebny, którego trzeba się jak najszybciej pozbyć.