SONI.ZP, jestem mamą 2.5 letniego kajta i jeszcze niedawno miałam ten sam etap, co Ty teraz. Tzn maści sterydowe i za wszelką cenę leczenie bezinwazyjne. Niestety efekty choć spektakularne (poprawa dosłownie z dnia na dzień), to niestety nietrwałe ... Ale może opisze od początku.
Od urodzenia u syna widać było paskudne zwężenie napletka. Ale początkowo lekarze nic a nic się tym nie przejmowali, a ja razem z nimi, bo w końcu to oni kończyli medycynę. Jak syn miał około 1.5 roku zaczęły się problemy. Pierwszy objaw - spory balonik przy siusianiu. Objaw kolejny - permanentne zaczerwienienie siusiaka. Na tym etapie przespacerowałam się z kajtem do chirurga dziecięcego. Na marginesie przypadkowo trafiliśmy na z-cę ordynatora Szpitala PCK w Gdyni, dra Wojciechowskiego. Ponoć bardzo dobrego specjalistę, nieskorego specjalnie do metod inwazyjnych. Na wizycie dr orzekł, że najpierw leczymy zapalenie (to zaczerwienienie okazało się zapaleniem), a potem zaczynamy stosować Diplorene (maść sterydową). Po wyleczeniu zapalenia zaczęliśmy smarować Diplorene 2 razy dziennie przez 2 tygodnie i potem 1 raz dziennie przez kolejne 4 tygodnie. Efekty zmniejszenia stuleki pojawiły się już po około tygodniu. Po 2 tygodniach napletek całkowicie można było ściągnąć (początkowo nie można było nawet zobaczyć ujścia cewki moczowej - kompletnie). A po kolejnych 2 tygodniach syna wysypało na jajeczkach, siusiaku - generalnie na całych okolicach intymnych. Same czerwone kropy. Niestety musieliśmy odstawić Diplorene i przejść leczenie dermatologiczne. Pan doktor był bardzo zmartwiony i stwierdził, że wg niego spotkamy się za około pół roku z nawrotem stulekji. Do tego czasu mieliśmy delikatnie odciągać napletek w kąpieli, ale nie na siłę. To wszystko się działo w okolicach początku tego roku. Niestety spotkaliśmy się ponownie w kwietniu. Synkowi stulejka wracała do punktu wyjścia, do kwietnia zacieśniła się zupełnie, znowu przy siusianiu pojawił się balonik i siusiak zaczął się zaczerwieniać. Na koniec zrobiło się paskudne zapalenie, siusiak po jednej stronie spuchł, zaczęła wypływać ropa, syn wył przy robieniu siusiu. Pan doktor najpierw mówił, że jak wyleczymy zapalenie, to damy koleną maść, ale po płukaniu i dokładnym oglądnięciu stanu stulejki, z ciężkim sercem powiedział, że maści nie będzie ... Dostaliśmy skierowanie na zabieg. Ile nocy przeryczałam, to już moje ... Bałam się tego zabiegu tak okropnie, że robiło mi się słabo. Jak sobie jeszcze pomyślałam, że mój żywotny nieprawdopodobnie syn będzie musiał spędzić noc, a może i dwie w szpitalu, to łzy płynęły mi same ... Syn jest takim "pędziwiatrem", że sam pan doktor bał się, że mu rozniesie oddział w pył
Termin mieliśmy wyznaczony na 14 lipca. Tegoż dnia stawiliśmy się w szpitalu. Nasz Pan doktor przyjął nas na oddział, kazał zrobić siostrom pobranie i natychmiast wypuścił nas na przepustkę z przykazem, że na drugi dzień, bladym świtem i na czczo stawiamy się na oddziale. Syn dostał łóżeczko, pani dr anestezjolog zrobiła wywiad, zważyła kajta, po czym dała mu "głupiego jasia" i kroplówkę. Punktualnie o 10 rano pani doktor przyszła po syna, jeszcze na sali dała mu część znieczulenia, żeby młody przysnął przy nas (rodzicach), po czym zabrała go na blok operacyjny. Zabieg trwał ponad godzinę i robił go nasz Pan doktor. W czasie zabiegu potwierdziło się przypuszczenie doktora, że zabieg jest absolutnie konieczny. Pod napletkiem było ukryte kolejne zapalenie, które mimo leczenia nie zeszło, na żołędzi były aż nadżerki. Nic dziwnego, że syn wył, jak siusiał ...
Po zabiegu syna podłączono na sali do monitora z nakazem, żeby spał jak najwięcej ... No cóż ... przez godzinę walczyliśmy, żeby choć leżał. Potem z godzinę przespał, a potem rozbujał się na dobre. Od lekarzy dostaliśmy pozwolenie, żeby leżał na kolanach u taty. I tak przebujaliśmy się do popołudnia. Potem jeszcze do wieczora syn bawił się w łóżeczku, ale wieczorem odmówił współpracy i lekarze odesłali nas do domu. Oczywiście z przykazem, że jakikolwiek szczegół by nas zaniepokoił, to mamy gnać do szpitala. Nic się nie wydarzyło.
Pierwsze 4 dni syn dostawał czopki przeciwbólowe, bo strasznie histeryzował. Myślę, że bardziej się bał, niż bolało. Skuteczne też było polewanie siusiaka roztworem "Tantum Rosa", które nie tylko pomaga goić rany, ale też działą trochę znieczulająco. Teraz jesteśmy 10 dni po zabiegu. Robimy okłady z riwanolu, moczymy 2-3 razy dziennie również w riwanolu. Syn ma jeszcze stracha przed manipulowaniem przy siusiaku, ale coraz bardziej się przekonuje, że krzywdy mu nie robimy. Napletek wygląda już bardzo przyzwoicie, w jednym miejscu jest jeszcze zgrubienie, ale myślę, że to kwestia kilku dni. Na razie, po kontroli doktor kazał nam pilnować, żeby napletek był naciągnięty, maksymalnie, jak się da, a cały siusiak ma być podniesuiony do góry. Ponoć tak lepiej schodzi opuchlizna i lepiej się goi.
Podsumowując - cieszę się, że zabieg już za nami. Mam nadzieję, że mamy już za sobą koszmarki związane z wiecznymi zapaleniami. I cieszę się, że się zdecydowaliśmy, bo pewnie odsuwałabym ten zabieg na "święte nigdy", a tak jest szansa, że syn w przyszłości nie będzie miał nam za złe, że zaniedbaliśmy jego "męskie sprawy". Owszem, po samym zabiegu, jak zobaczyłam siusiaka ze 2 razy szerszego, niż narmalnie, całego w sińcach i koszmarnie spuchniętego, to przez głowę przechodziły mi myśli "po co nam było?", ale teraz, jak widzę efekty, jestem pwenai, że to była najlepsza decyzja, jaką mogliśmy podjąć.